
Część 2 – Studio Medina 920, czyli wampir obrasta w pióra...
Upłynęło wiele lat, w trakcie których ciężko pracowałem, rozwijałem nie tylko malowanie i wampirologię, ale i logikę, ogrodnictwo, a przede wszystkim charyzmę, która w moim odczuciu jest kluczem do simowego sukcesu.
Bo wiecie, żeby coś osiągnąć trzeba doprowadzić do tego, żeby ludzie nie tylko nas zauważyli, ale i uznali za mądrych, inteligentnych oraz godnych zainteresowania.
Uwierzcie, to wcale nie było łatwe! Godzinami stałem przed lustrem i tak długo przemawiałem do samego siebie, aż uwierzyłem w to wszystko – co chciałem wmówić innym. I powiem Wam, że w tym przypadku, skórka warta była wyprawki.
Albowiem… gdy wzrasta nasza charyzma, Simowie zaczynają patrzeć na nas jak na liderów czy jakichś tam guru. Nie musimy już tak bardzo zabiegać o przyjaźń, a wszyscy - począwszy od pani w sklepie, a kończąc na szefie - zaczynają się liczyć z naszym zdaniem.
Największa zmiana polegała jednak na tym, że wreszcie zarobiłem przyzwoitą ilość simoleonów! Przeprowadziłem się do San Myshuno i wynająłem nieduże, ale wyglądające w miarę przyzwoicie mieszkanie. A to również nie było proste, gdyż wybicie się w zawodzie malarza to ciężka orka. Można malować niezliczone ilości obrazów i sprzedawać je… ale za grosze. Wiele różnych czynników musi się złożyć na to, by galerie zechciały wystawiać simowe prace w naprawdę korzystnych cenach.
Po przenosinach poczułem, że wreszcie odzyskuję wolność i wykonałem dziki taniec radości:
W Forgotten Hollow nigdy nie czułem się dobrze. To tu zmieniono mnie w wampira, przez co straciłem pamięć, a wraz z nią całą swoją simową tożsamość. Zostałem wrzucony w nieznany mi świat bez żadnych umiejętności, pieniędzy i przyjaźni. Nie lubię o tym rozmyślać, ale czasem pojawia się w mojej głowie - zupełnie nie proszone - pytanie: kim wcześniej byłem? Czy może gdzieś w simowym świecie tęsknią za mną jacyś rodzice, przyjaciele czy nawet bliska, ukochana osoba? A co, jeśli byłem sierotą wychowanym w przytułku? Już nigdy się tego nie dowiem…
Ale dobrze, wróćmy do wątku, mój nowy adres to:
Studio Medina 920 i jak się pewnie domyślacie zamieszkałem w tym czerwonawym wieżowcu tuż przy Galerii Sztuki. Tak, tak… jako aspirujący artysta malarz, celowo ulokowałem się w tym właśnie miejscu.
Zmiany nadeszły również dla moich wampirzych towarzyszy. Na simowym Olimpie, gdzie siedzą sobie i w kulki lecą nasi bogowie, zadecydowano – że czas najwyższy namieszać w życiorysach co poniektórych krwiopijców…
I tak… pewnego niedzielnego wieczora Lilith Vatore znienacka wyszła za mąż za jakiegoś randoma. Zamieszkała z nim w Wierzbowej Zatoczce i urodziła mu córkę, Olgę. Nie powiem, żebym to pochwalał. Zyskał na tym tylko Caleb, któremu przypadły w udziale dodatkowe metry w Dworku Mordownika.
I żeby nie było, że ściemniam - tu macie matkę z dzieckiem… Ustrzeliłem je obie na fotce, gdy Olga już trochę podrosła. Zdjęcia randoma nie zrobiłem, bo jest tak paskudny, że szkoda mi było pamięci w aparacie. Nie wiem, co Lilith w nim zobaczyła. Serce widać nie sługa i czasem chodzi dziwnymi ścieżkami…
Gdzieś w międzyczasie w Forgotten Hollow gruchnęła wieść, że Tulio Rimbaud z kimś się spotyka. Jednak nikt nie wie z kim, po co, na co i dlaczego. Próbowałem delikwenta pociągnąć za język, bo jeśli faktycznie coś jest na rzeczy, to może by się pochwalił? Odpowiedział zdawkowo, że sam nie wie… i że… się zobaczy.
Rąbka tajemnicy uchylił dopiero Teodor, utyskując ile wlezie na romans brata.
Długo nie trzeba było czekać, pewnego pięknego dnia Tulio Rimbaud został ojcem. Jak już się chyba domyślacie matką jego syna, Michała, okazała się jedna z sióstr Kaliente. Nie powiem Wam która, bo je wiecznie mylę. Nic to – pomyślałem sobie – następnym krokiem pewnie będzie ślub…
I wiecie co? Tym razem w połowie udało mi się przewidzieć, co się zdarzy… Bo, owszem, matka Michała bardzo szybko wyszła za mąż, tylko nie za Tulia, a za… Vlada Strauda! I przeniosła się z dzieckiem do jego pałacu.
Fotki malucha niestety nie posiadam. Wprawdzie poszliśmy z Tuliem do rezydencji hrabiego – w bojowych nastrojach i z kijami trekkingowymi w dłoniach – po to, by odbić małego… No dobra, bez tych kijków, ale za to z żądzą mordu w oczach. Jednak Vlad nas nie wpuścił.
Z początku chciał wyzwać nas do walki, ale szybko wycofał się z tego pomysłu. Okazało się bowiem, że dwóch Wampirzych Mistrzów stanęłoby przeciwko jednemu Wielkiemu Mistrzowi. A to już nie takie hop-siup jakby się wydawało, tym bardziej, że byliśmy z Tuliem przygotowani. A Vlad – nie…
I gdy się okazało, że okoliczności niezbyt mu sprzyjają, wezwał policję i oskarżył nas o napaść z bronią w ręku. Przesiedzieliśmy pół nocy na komisariacie, zanim Teodor wpłacił kaucję. Musieliśmy podpisać oświadczenie, że nie będziemy się zbliżać do Straudów i zakłócać im życiowego spokoju.
Oba te wydarzenia - związane z poczęciem nowego życia - brutalnie uświadomiły mi, że wampiry mogą mieć dzieci. I powiem Wam, że nie byłem pewien i do dziś nie jestem, czy to dobry pomysł sprowadzać na świat kolejne nieszczęśliwe dzieci nocy.
Jedyne co mi zostało z poprzedniego życia – to talent do malowania. Od samego początku intuicyjnie wiedziałem, że to potrafię. W ciemno kupiłem sztalugi, płótna, farby. Oczywiście za pieniądze pożyczone od Tulia. Nigdy mu ich nie oddałem, podobnie jak tych – które dostałem od niego na czynsz. I nie dlatego, że taki ze mnie chytry szuja. Po prostu… nie przyjął pieniędzy, które otrzymałem za pierwszy sprzedany obraz.
– Daj spokój. – Przesunął banknoty po stole w moim kierunku. – Dopiero co zarobiłeś ten szmal. Zapłać czynsz i kup soki plazmowe. W sklepach są takie… co mają w składzie witaminy, minerały i roślinne białko. Na owocach długo nie pożyjesz. Stracisz siły i wypadną ci włosy.
Chodziło oczywiście o musującą plazmę, sprzedawaną w butelkach pakowanych po sześć sztuk do szarych, tekturowych kartonów.
– No, ale musisz wziąć! – Pchnąłem kupkę simoleonów z powrotem w jego stronę. – Ja nie mogę mieć długów.
– Nie wkurwiaj mnie, Vito! – prychnął. – Zachowujesz się jak idiota, co nosi wodę do rzeki. Będziesz kiedyś obrzydliwie bogaty, to postawisz mi plazmową Mary beczkowaną dwa stulecia temu. I to mi starczy…
Ale dość o przeszłości, wróćmy do akcji właściwej.
***
Jak myślicie? Co robi Sim, gdy wyrywa się na wolność z tak zapyziałej wiochy, jaką jest Forgotten Hollow? Oczywiście, że idzie do pubu! Dlatego i ja tam wieczorkiem pomknąłem, co by napić się czegoś mocniejszego i akurat trafiłem na wieczór zakutych łbów, a tak oficjalnie to rycerzy.
A jako, że pora wczesna, to ludzi było mało. Mimo to, uznałem, że czas poszerzyć krąg swoich znajomości, bo to może mi się kiedyś przydać. Dosiadłem się do jedynego stolika, gdzie siedziało dwóch nieznanych mi osobników. Podczas wymiany powitań oblukałem sobie ich wygląd. Po czym całkiem rozsądnie doszedłem do wniosku, że nie powinienem zbytnio wyróżniać z tłumu i… przyjąłem mroczną postać.
Ku memu zaskoczeniu całkiem przyjemnie rozmawiało się z tymi dziwnymi panami. Żyjąc w Forgotten Hollow, unikałem zwykłych Simów. Kontakt z normalnym światem ograniczyłem jedynie do spraw zawodowych. Wciąż się bałem, że dopadnie mnie tak zew krwi i kogoś niechcący… no dobra, jednak chcący – dziabnę. A jak już raz skosztuję pikantnej krwi innego Sima, to popłynę niczym narkoman na głodzie.
Tymczasem, przez te lata dobrowolnego osamotnienia – dzięki pracy nad sobą – urosłem w siłę jako wampir. Ha, nie byłem już tak słabowitą dzieciną, jak z początku! Wzmocniłem też swoją wolę, a to pomogło mi kontrolować krwiopijcze pragnienia. Zresztą – w miarę upływu czasu – odczuwałem je coraz słabiej.
Dlatego rzuciłem się w wir nawiązywania nowych znajomości. Bardzo szybko zaprzyjaźniłem się z Salimem Benali, który całkiem niedawno wprowadził się do jednego z dwóch pozostałych mieszkań na moim piętrze.
Salim był literatem, dopiero co zjechał do San Myshuno i podobnie jak ja, nie znał tu nikogo. Jego książki źle się sprzedawały, ledwo wiązał koniec z końcem. Gdy pierwszy raz odwiedziłem jego mieszkanie i zobaczyłem jak ono wygląda, szczerze mu współczułem. Ujrzałem bowiem ruderę do remontu, przypominającą mój dom w Forgotten Hollow. Szczury, pająki, dziury w ścianach i inne tego typu atrakcje.
Salim cierpiał na wypalenie zawodowe i utratę weny. Z jednej strony bardzo chciał pisać i stworzyć swe wiekopomne dzieło, z drugiej jego uwaga wciąż wędrowała w kierunku starej, rozpadającej się konsoli do gier. Całe noce spędzał pykając w odmóżdżające strzelanki i w „Simowie na zawsze”.
A potem cierpiał, płacząc, że zmarnował kolejny tydzień swego życia. Zdążyłem go już na tyle polubić, że poczułem się zobowiązany do pomocy. Długo rozmawiałem z nim o smutku i potrzebie zmiany sytuacji, skwapliwie podsuwając swój rękaw do wypłakania się. Aż w końcu straciłem cierpliwość i powiedziałem:
– Dość tego użalania się nad sobą!
– Nie mam weny… – jęknął i dramatycznym gestem złapał się za głowę. – No, dobra, co proponujesz?
– Zamkniemy konsolę na kłódkę i zaczniesz pisać. Albo nie… Odpalimy konsolę i ja będę grał!
– A co ze mną?
– Już mówiłem, ty będziesz pisał.
– A mogę trochę pooglądać jak grasz?
– Dobrze, ale najpierw pójdziemy do mnie i zagramy w szachy.
– Że co?
– Że nic… Podumasz trochę nad posunięciami i wtedy do jasnej cholery wreszcie się skupisz. Potem wrócimy do ciebie i weźmiesz prysznic, żeby zwiększyć inspirację. Na koniec obejrzysz moją rozgrywkę w „Simowie na zawsze”, zdobędziesz kilka punktów rozbawienia, a w rezultacie może cię olśni i jakiś nowy pomysł wpadnie ci do głowy. Grunt to dobre przygotowanie do pracy! Twoja głowa musi być skupiona, zainspirowana, szczęśliwa i mieć dobry humor. Zaufaj mi, wiem co mówię. Chyba nie myślisz, że całe życie byłem bogaty, a moje obrazy sprzedawały się jak świeże bułeczki?
Wprawdzie do prawdziwego bogactwa było mi daleko, ale przy Benalim mogłem się czuć krezusem. Poza tym, trzeba było chłopa jakoś zmotywować.
– Przez długi czas ciężko pracowałem i podwyższałem poziom swoich umiejętności… – ciągnąłem mentorskim tonem głosu, gdy nagle zauważyłem na twarzy Salima… znudzenie. Był cały biały i prawie, że zasypiał!
– Gary Stu, to ty? – zapytał przeciągając sylaby.
Do diaska, nie o to mi chodziło! Przestałem gadać i czym prędzej zaciągnąłem go do stolika szachowego, a potem pod prysznic. Po zakończeniu przygotowań, kazałem mu jeszcze zjeść marchewkę, bo Simy pozytywnie reagują na warzywa i wreszcie zasiedliśmy do gry.
Spędziliśmy przy konsoli kilka godzin… I wydaje mi się, że pomogłem Salimowi, bo po obejrzeniu mojej rozgrywki napisał thriller pod tytułem „Bara-bara w płomieniach”…
……………………………………………………
Życie płynęło nadal, a ja odkryłem w San Myshuno bary karaoke i wsiąkłem. Oczywiście nie od razu, bo z zerową umiejętnością śpiewania – wstyd było gdziekolwiek się pchać.
Najpierw ćwiczyłem na sucho, bez muzyki… Choć w sumie to na mokro, bo pod prysznicem, żeby sąsiedzi myśleli, że gdy puszczam wodę – to rury tak wyją. Potem znęcałem się nad gitarą i jednocześnie śpiewałem. Jeśli były jakieś szczury w okolicy, to na pewno uciekły.
(Piosenka z obrazka nie istnieje, wymyślona na poczekaniu. Jedynie pierwsze słowa to tytuł jednej z simowych piosenek, która ma pewnie jakieś odzwierciedlenie w rzeczywistości, ale nie chciało mi się tego szukać...

Gdy moja praca z głosem zaczęła przynosić słyszalne efekty, zakupiłem zepsuty sprzęt do karaoke za bezcen. Sim, który mi go sprzedawał, miał minę jakby ubił interes życia. Nie wyprowadzałem go z błędu…
Caleb dowiedział się, że naprawiłem sprzęt i ostro napalił się na wspólne muzykowanie. A jako, że mieszkał sam w Dworku Mordownika, to już od kilku tygodni co noc zdzierał gardło, próbując wydobyć z siebie coraz bardziej słowicze tony. Gdy obaj byliśmy gotowi, odbyła się pierwsza próba mikrofonu.
(Moje, wolne tłumaczenie fragmentu piosenki: “Twinkle, twinkle, little star”)
Najbliższego sobotniego wieczora udaliśmy się do baru karaoke, by swoimi umiejętnościami wokalnymi porwać tłumy, ale niestety… plan spalił się na panewce. Gdy siedzieliśmy przy szynkwasie i wzmacnialiśmy gardła drinkami – zadzwoniła Lilith. Okazało się, że Caleb obiecał siostrze zaopiekować się Olgą. Obiecał i zapomniał. Dopiero ten telefon przywrócił mu pamięć. Lilith oznajmiła, że oni z randomem są już gotowi do wyjścia i jeśli wiarołomny braciszek natychmiast nie przyjdzie, to przepadną im bilety na Newcrest Kabareton. A ona jaja mu utnie przy samych korzeniach. Oczywiście, ten idiota niechcący włączył system głośnomówiący w telefonie i cały bar to słyszał.
Czerwony ze wstydu Caleb, bąknął pod nosem kilka słów przeprosin, po czym uskutecznił wampirzy pęd i zniknął z mojego pola widzenia.
Zostałem sam i już pogodziłem się z faktem, że nici z robienia za gwiazdę wieczoru, gdy ktoś postukał mnie w ramię. Obróciłem się i zobaczyłem, że to Teoś Rimbaud.
(To nie jest tłumaczenie „London Bridge is falling down”, tylko całkiem dowolna, brutalna przeróbka

Poszło nam całkiem nieźle. Wprawdzie Teodorowi przydałoby się kilka lekcji śpiewania, ale i tak radził sobie lepiej niż większość Simów, którzy publicznie próbują swych sił w karaoke. Za wcześnie jeszcze, by ludzie wydzierali nam autografy z rąk, ale wiadomo – nie od razu Rzym zbudowano.
C.d.n.